Dzień 2.

Środa – 23 maja

Górska wycieczka.

 

Jak wychodzić w góry – to skoro świt! O siódmej śniadanie i jazda… w stronę Doliny Kościeliskiej. O, jakże zaskoczeni byli ci, którzy spodziewając się niespiesznego spaceru malowniczą doliną, przywdziali trampki. Jakże zdziwili się ci, którzy w spokojnym przewodniku panu Kazimierzu widzieli niespiesznego stoika i gawędziarza…

Po rzeczywiście spokojnym, okraszonym kilkoma przystankami w ciekawych miejscach, początku na szlaku zatłoczonym wycieczkami takimi jak nasza, pan Kazimierz postanowił ujawnić nam swoją przeszłość. Ten krzepki mężczyzna okazał się himalaistą i najwyraźniej postanowił dowieść nam, że i my mamy zadatki na wspinaczy.

 w oddali przetaczał się ponury grzmot, gdy skręciliśmy do Wąwozu Kraków, który dla dawnych górali miał być Krakowem w naturze – wąskie uliczki pomiędzy strzelistymi budowlami i kościołami kojarzyły im się z tym górskim, przepięknym wąwozem.

 Przejście przez Wąwóz Kraków było męczące i niebezpieczne – nogi ślizgały się po gładkich i licznych kamieniach, wpadały w szczeliny, droga pięła się pod górę, istniała groźba spadania odłamków skał z góry… jednak sceneria rodem z „Władcy Pierścieni” wynagradzała wysiłek – co prawda pojawiały się słowa  „nie jestem idealną uczennicą, ale to już przesada… za co?”,  ale koniec był blisko. Tak się tylko wydawało.

Pan przewodnik zatrzymał się przy czterometrowej drabinie i poinformował nas, że to następny etap. Głosy o lęku przestrzeni i bólu nóg zostały zignorowane. Opiekunowie zostali postawieni przed wyborem, co robimy po wejściu po drabinie: Smocza Jama czy obejście jaskini „po łańcuchach”. Nie mieliśmy dość latarek-czołówek, więc postanowiliśmy jaskinię obejść. I… udało się: zarówno wejście po czterometrowej drabinie, jak i wspinaczka po gładkich jak stół skałach przy pomocy łańcuchów przebiegły sprawnie i radośnie. Pan przewodnik asekurował nas w najniebezpieczniejszych momentach, panie opiekunki motywowały swoim przykładem („skoro my dajemy radę, to i wy dacie”) opiekunowie zamykali stawkę. 

 Uczestnicy zgodnie stwierdzili, że to lepsze niż EnergyLandia i pękali z dumy z powodu swej odwagi i sprawności – cóż za adrenalina, cóż za wyrzut endorfin! Wszyscy jak na skrzydłach lecieli ku następnej ścieżce prowadzącej do Smreczyńskiego Stawu.  Na miejscu poznaliśmy legendę związaną z tym miejscem i choć widoki zniknęły za gęstymi chmurami, przynajmniej doświadczyliśmy zmiennej górskiej aury – nagle lunął deszcz i wycieczkowicze przekonali się, że w plecaku naprawdę trzeba mieć kurtkę na wszelki wypadek – nawet podczas upałów.

 Podczas drogi powrotnej między panem przewodnikiem a panami Zimnym i Pisowodzkim toczyła się dyskusja czy skrócić zaplanowaną trasę i kierować się na parking, czy przejść Ścieżką pod Reglami. Głosy dyżurnych „jękotów” zostały zignorowane, jednak wszyscy skrycie marzyli o odpoczynku. Wszyscy oprócz pana Pisowodzkiego, który postanowił, że wykonamy plan w stu procentach.

Rozpoczął się ostatni etap naszej wędrówki. Ścieżka? Tak ścieżka. Droga przez mękę. Czy wspominałam o zmiennej górskiej pogodzie? Z nieba lał się żar i ci, którzy na tym szlaku nie byli, wmawiali sobie, że ta wąska niteczka, hen, przed nami, to nie nasza droga, tylko coś innego.  Widoki znów zapierające dech w piersiach, jednak morale w drużynie upadało. Dzielna grupka dotrzymywała kroku przewodnikowi, niektórzy nawet dogonili „ucieczkę”, jednak „w ogonie” pojawiło się zarzewie buntu: łzy, groźby, manifestacyjne siadanie na trawie, a nawet wyrzekanie. Mnąc w ustach przekleństwa (bezgłośnie rzecz jasna) po czterdziestu minutach dotarliśmy na Przysłop Miętusi. Niektórych ujrzałam leżących z rozrzuconymi rękami z twarzą w wysokiej trawie. Inni bezwładnie zwisali z ławek. Reszta leżała pokotem. Wszyscy wyrażali bezwarunkową i dozgonną miłość i wdzięczność panu Pisowodzkiemu – dobrze, że nie mieli czym jej okazać. Wypiliśmy całą wodę – do ostatniej kropli. Zjedliśmy cały prowiant – nie ocalała żadna „ugotowana” bułka, żaden poczerniały z upału banan ani żaden nadprogramowy batonik. Wszyscy zgodnie dzielili się pozostałym prowiantem. Teraz naprawdę mogliśmy wracać.

  Na zakończenie dnia godzina spaceru po Zakopiańskich Krupówkach, kupowanie oscypków („tak… z mleka łowcego, gdzież tam z krowiego, panocku”) i innych trwalszych pamiątek.

O 20.30 wróciliśmy na ciepłą kolację, która miała być wstępem do ciszy nocnej po, jakże wyczerpującym dniu. Jednak i tym razem teoria o niespożytych siłach młodzieży okazała się faktem. Co wytrwalsi jeszcze po pierwszej w nocy dawali oznaki życia – w końcu i na nich przyszedł sen.